BIO, Red Bull, Tajlandia i seks turystyka.

                Wczoraj do mojego biura przyszedł "Pan BIO". Nazywam go tak ponieważ nie tylko żywi się jedynie produktami oznaczonymi znaczkiem BIO-których jest we Francji sporo i są bardzo popularne-ale również dlatego, że uwielbia opowiadać o tajemniczych składnikach, oczywiście szkodliwych dla zdrowia, które pochłaniamy jedząc zwykłe, tanie produkty. Mimo wszystko Pan BIO jest bardzo sympatyczny. To niski, bardzo szczupły i trochę łysawy człowiek, który nie szczędzi ludziom uśmiechu. Często przychodzi do mojego biura i opowiada mi ciekawe historie. Za pierwszym razem miałam wykład o Red Bullu którego usilnie szukałam w automatach ministerstwa co by nie usnąć przy komputerze... Ponoć produktem najbardziej pobudzającym jest w tym magicznym napoju cukier, a nie jak myślałam kofeina. Trzeci produkt, który się tam znajduje to tauryna- mimo odstraszającej mnie nazwy ponoć bardzo zdrowa. Następnym razem przyniósł mi ciastka BIO- nie będę tu oszukiwać pochłonęłam te truskawkowo czekoladowe cudo z wielką przyjemnością jeszcze się cała usmarowałam czekoladą jak jakiś 5 latek... Po kolejnych kilku dniach dał mi w prezencie korzeń imbiru-oczywiście kupiony w sklepie BIO (co jest zrozumiałe, skoro uważa, że we wszystkich innych sklepach sprzedaje się tylko ZŁO). Nie wiem czy korzeń imbiru to jakaś nowa XXI wieczna odmiana kwiatka, ale z prezentu się ucieszyłam. Przy kolejnej wizycie, kiedy to Pan BIO przyniósł mi pewnego rodzaju zielony napój-obrzydlistwo o smaku zdeptanego grejpfruta, dowiedziałam się że francuskie gazety są sponsorowane niemal w całości z przemysłu energii atomowej i dlatego też nie przeczytamy ani w Figaro ani w le Monde, że elektrownie atomowe we Francji należy zamknąć i że trzeba inwestować w ekologiczne formy energii... Nie wiem czy Pan BIO postanowił mnie zamienić w BOI-zwolenniczkę, bo za każdym razem próbuję dzięki niemu jakiegoś nowego BIO-cuda, jak BIO czekolada czy naturalne ziarna czekolady (tego nie ruszajcie! Nie ważcie się tego brać do ust! Wielkiego wysiłku wymagało ode mnie niewyplucie tego-czegoś o smaku skórzanego kapcia podwędzonego na grilu. Oczywiście na koniec powiedziałam, że nie jest to takie złe, ale szybko, niczym Harry Potter, ulotniłam się z biura co by nie musieć degustować kolejnego ziarna tego świństwa.). Wydaje mi sie jednak, że powili traci on nadzieję na nawrócenie mnie, a już mało nie przeżył zawału, kiedy zobaczył mnie z puszką czarnej mikstury napchanej cukrami -Coca Coli (!!!)
                   W każdym razie przez ostatni miesiąc Pan BIO był na urlopie. Pojechał w odwiedziny do koleżanki, do Tajlandii. Na miesiąc! O dziwo będąc w tak dalekim kraju pomyślał o mnie i przywiózł mi w prezencie ORYGINALNEGO Red Bulla, który jest produkowany właśnie w Tajlandii o czym nie miałam zielonego pojęcia. Oczywiście nie piję tego dziadostwa codziennie, ale ta słodka 100 mililitrowa buteleczka sprawiła mi wiele radości! Trop mignooooon... Jeszcze nie próbowałam, ale ponoć w wersji tajlandzkiej jest o wiele więcej cukru i kofeiny. Co do samej marki. Redd Bull-ponoć australijska marka, został wylansowany w Japonii, kraju pracoholików, którzy aby móc pracować te 12 godzin dziennie potrzebowali jakiegoś dopalacza. I voilà! Jest Redd Bull! Jednak w bardzo szybkim czasie marka przeniosła się do Tajlandii, gdzie ludność również sporo pracuje. 

Z opowieści Pana BIO wynika, że jest to bardzo przyjazny kraj. Ludzie są uśmiechnięci, a słynnych świątyń nie trzeba daleko szukać, bo są usiane jedna obok drugiej.  Tak samo mnisi w tych śmiesznych szarfo-spódniczkach w kolorze pomarańczy, są wszędzie. Z tego co jednak mówił, to w Tajlandii ludzie są bardzo otwarci i przyjaźni, ale tylko w ramach pierwszego kontaktu. Nie znaczy to że jak zada się im drugie pytanie wyciągają spod szarfy nóż by nas zadźgać na śmierć, ale mają spore trudności z kontaktem drugiego stopnia, tzn można im mówić spokojnie dzień dobry etc ale kiedy już poprosi się ich o coś bardziej skomplikowanego niż podanie bochenka chleba są zagubieni. Dlaczego? W ich kulturze (buddyzmu) nie wolno odpowiadać nie. Znaczy to ni mniej nie więcej tylko, że jeśli ktoś nas o coś poprosi musimy zrobić wszystko by mu pomóc. Dlatego też kiedy Pan BIO zapytał w pewnym miejscu czy można tam wymienić Euro na ich walutę, zamiast powiedzieć mu że tutaj się tego nie robi, kazali mu siedzieć i czekać, zapewniając że jakoś to załatwią. Po półgodzinnych poszukiwaniach, zwołaniu połowy rodziny i znajomych wreszcie znaleźli kogoś kto mógł wymienić mu pieniądze... W innym miejscu, już do tego przeznaczonym -jakimś rodzaju kantora- kolejna wymiana trwała 2 minuty... 
                 Kolejną niespodzianką dla mnie było to jak bardzo rozwinięta jest w tym kraju infrastruktura. Poruszanie się po Tajlandii nie jest ani drogie ani trudne. Do wybory mamy  szybkie pociągi pociągi, pociągi normalne, busy, mini-busy, taksówki z licznikami, metro. Następnie: moto-taxi (generalnie nic specjalnego jeździ pan na motorze i jak ktoś chce, to za opłatą siada za jego plecami i wio). Oczywiście istnieje też ta najstarsza tradycyjna forma transportu komunalnego tzw Tuk-Tuki-rodzaj 3 kołowego roweru. 
Oczywiście należy również pamiętać, że Tajlandia jest pierwszym eksporterem ryżu na świecie, podobno uśmiechnięci Tajlandczycy wcinają tony tego "białego złota". Co do jedzenia: zjeść można wszędzie i tanio. Za 80 centów, czyli jakieś 3,20 zł dostaniemy dużą michę zupy z makaronem i mięskiem. 
               Ostatnia ciekawostka: prostytucja. Oczywiście wszyscy wiemy, że Tajlandia jest przystanią seks turystyki. I tak samo jak zadbano tam o drogi i środki transportu, zadbano też o infrastrukturę tej dość specyficznej dziedziny. Istnieje tam niezliczona liczba podejrzanych hoteli czy po prostu już "maison close"(domy publiczne) i nie jest to widziane jako wielka hańba. Ludzie są na tyle przyzwyczajeni do egzystencji tych praktyk na terenie ich kraju, że traktują to wręcz jako odrębną gałąź gospodarki! Pan BIO opowiedział mi nawet, że pewnego razu jego znajoma szukała hotelu w jakimś obcym mieście. Bez skutku, wszystko było pełne. Nawet taksówkarz jeździł z nią od hotelu do hotelu i nic. Ostatecznie zaproponował że znajdzie jej inny nocleg... Wjechał samochodem do podziemnych garaży i za opłatą otworzyły się drzwi do garażu, które wychodziły bezpośrednio na pewnego rodzaju pokój, izdebkę, bez okien. Okazuje się, że są to specjalnie przygotowane pomieszczenia w których panie mogą przyjmować panów i na odwrót nie martwiąc się przy tym, że zostaną nakryci! Kobieta spędziła tam spokojną noc i jednocześnie odkryła jak daleko sięga organizacja seks-turystyki! Jak to opisuję wydaje mi się to nawet zabawne, ale jak dłużej nad tym pomyśleć to chyba jest to dość tragiczny obraz społeczeństwa, które musi sprzedawać się zachodnim zboczeńcom żeby zarobić na ... miskę ryżu. Ulżyło mi tylko, że jednocześnie nie ma żadnych przeszkód, żeby samotna europejska turystka spacerowała sama po mieście, nikt jej zaczepiał nie będzie, jest bezpieczna. Oby, bo opowieści Pana BIO zachęciły mnie do wycieczki do Bangkoku!

Komentarze

  1. Słońce, widzę, że harem kwitnie:D

    OdpowiedzUsuń
  2. hehehe no a jakże ;P Zawsze chciałam mieć 40 letniego amanta z ministerstwa, któż by nie chciał ;P

    OdpowiedzUsuń

Prześlij komentarz

Popularne posty